wtorek, 19 lipca 2011

LAOS


Spokój, żadnej nerwowości. Tak się żyje w Laosie. Po przekroczeniu granicy transportem kombinowanym - minibusem i łodzią, dostaliśmy się na wyspę Don Det. To rejon zwany "cztery tysiące wysp" (na rzece Mekong). Na brzegu pobudowano bungalowy, których tarasy skierowane są ku rzece; tam zawieszono hamaki. Aktywność ruchowa turysty może zostać zminimalizowana do sięgania po butelkę beerlao i wprawiania w ruch hamaka.

Beerlao rządzi w Laosie; to piwo można nabyć wszędzie i gdy z powodów problemów komunikacyjnych nie sposób zamówić herbaty (mój słownik laotański jest ubogi), na hasło beerlao uśmiech rozświetla oblicze kelnera i za chwilę jest czym gasić pragnienie.

Gdy turysta tryska energia i znudzi go hamakowanie, wysepkę Don Det i połączoną z nią mostem Don Khon można przespacerować lub obejrzeć z siodełka roweru. Spaceruje się wtedy wśród ryżowych pól, na których uwijają się całe rodziny - kobiety i dzieci rozsadzają ryż, a mężczyźni podążają za wołem z pługiem i orzą poletka. Czas tu stanął w miejscu, a widoki są niezwykle.

Z wyspy udaliśmy się do Pakse. To miasteczko jest bazą wypadową do zwiedzania Bolaven Plateau. W tej części kraju uprawia się kawę i herbatę (plantacje można oglądać; produkty testować i nabywać). Tu można podziwiać liczne wodospady i odwiedzać wioski tutersów. Jedna z nich jest o tyle szczególna, że mieszkańcy za życia przygotowują sobie trumny, później przechowywane pod chałupką. Poza tym pali się w tej wiosce duże bambusowe faje. Palę je dorośli, pomarszczone staruszki i bardzo małoletnie małolaty (fajka jest wtedy prawie tak duża jak palacz). Nie potrafię ocenić jak bardzo naturalne są zachowania mieszkańców, może demonstrują troszkę to co "biały" chciałby zobaczyć...

Guesthose "Sabaidy 2" w Pakse, rekomendowany przez Lonely Planet prowadzi Pan Vong, który ukończył Politechnikę Warszawska w latach 70 i świetnie mówi po polsku.

Następnym etapem była stolica Vientiane. Deszcz padał i padał (uroki podróżowania podczas pory deszczowej). Trafiliśmy na jakieś obchody buddyjskie, wszędzie w mieście można było nabyć roślinne ozdoby, które znoszono do watów (świątyń). Zobaczyliśmy to co obejrzeć w Vientiane należy i ruszyliśmy w dalsza drogę.

Etap następny to VangVieng - mekka tych którzy odwiedzają Laos aby się zabawić w pięknych okolicznościach przyrody. Główną atrakcją jest "tubing" czyli spływanie po rzece w traktorowej dętce. Rzeka jest górska, ruch wody miejscami bardzo turbulentny. Turyści są wyrzucani z dętkami jakieś 3 kilometry w górę rzeki. I zaczyna się jazda...

Po obu stronach rzeki co 20 metrów knajpa, zachęcająca do odwiedzenia głośną muzyką i atrakcjami; mogą nimi być siatkówka błotna (tak jak plażowa tylko gra się po kostki-kolana w błocie), zabawy w błotnym grajdołku, wielka zjeżdżalnia z finiszem kilka metrów nad powierzchnią rzeki, huśtanie się na linie i skoki do wody itd. Jak ktoś spływający zapragnie wstąpić i się zabawić rzuca mu się linkę i przyciąga do brzegu. Drinki sprzedaje się w plastikowych wiaderkach (po co biegać zbyt często do baru, kiedy w hamaku tak przyjemnie). W każdym mijanym lokalu była promocja - drugi kubełek gratis. Klient zgłodniały może się posilić - jednym z dań może być "happy pizza" czyli pizza z grzybkami poprawiającymi samopoczucie.

Miłośnicy tubingu potrafią nie ruszać się z VangVieng miesiącami. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w każdym tanim hoteliku są osoby, które osiągnęły już tam status rezydentów. W naszym hotelu mieszkał Londyńczyk, który wieczorami mocno "zmęczony" atrakcjami dnia, uczył się języka laotańskiego od obsługi. Gdy jednego dnia mijaliśmy go kajakiem na rzece z błogim wyrazem twarzy ćwiczył surfing na drewnianej desce przymocowanej łańcuszkiem do pobliskiego drzewa.

Podczas tubingu zdarzają się wypadki, czasem tragiczne... Zajrzyjcie na youtube, pod hasłem "tubing" i "laos" zobaczycie nie tylko wesołe zabawy gawiedzi, ale i dokumenty przestrzegające przed upijaniem się na brzegu rzeki.

Wszędzie w Azji południowo-wschodniej spotkać można tych, którzy wiedzą czego można doznać w VangVieng. Rozpoznać ich można po koszulkach "In the tubing" z dętko-oponką.

Jesteśmy obecnie w miasteczku Luang Prabang - to największa atrakcja Laosu. Zanim się tu dostaliśmy przeżyliśmy chwile grozy... Droga łącząca VangVieng z Luang Prabang to górska serpentyna podłej jakości - kręta okrutnie, nawierzchnia dziurawa, woda, błoto, kury i krowy. Kurze pierze tylko fruwało, krowy staraliśmy się omijać. Każda nacja inaczej reagowała na temperament kierowcy - dwie Laotanki wymiotowały w milczeniu; Australijczycy krzyczeli "Slow down. Brake"; Francuzi, którzy do europejskich dewotów się nie zaliczają robili znak krzyża; Anita mamrotała "Wariat, wariat" a ja rzucałem krótkimi, warczącymi słowami. To była jazda z trzymaniem się za poręcze, fotele i co tam jeszcze można było uchwycić. Sześć godzin nerwowego obgryzania pazurów. Żyjemy!!

Świątyń buddyjskich jest w Luang Prabang multum. Jedne maja lat 15, inne 150, jeszcze inne i 500. Codziennie rano sznur mnichów maszeruje przez miasto, a dobre niewiasty obdarowują ich strawą. A., albo nie jest aż tak dobra, albo zbyt wstydliwa, bo nie chce kobieta wziąć udziału w rytuale. Pomarańczowe szaty mnichów są tu wszechobecne. Miasto jest malowniczo położone w zakolu rzeki, ze wzgórza na którym stoi jedna ze świątyń rozciąga się piękny widok.

Lubię kuchnię indyjską i jej ogromną różnorodność dan wegetariańskich. W Laosie nie mam problemu z identyfikacja lokali serwujących dania kuchni hinduskiej. W każdej miejscowości w której byliśmy lokal taki nazywał się przypadkiem "Nazim".

Za kilka dni przekroczymy granice Wietnamu. To będzie ostatni etap podróży.

Don Det
Don Det
Don Det
Bolaven Plateau
Bolaven Plateau
Vientiane

Luang Prabang
Luang Prabang
Luang Prabang

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz