28.09.
Dzień zaczynamy o 6 rano. Oczekując na kanoe podziwiam przeprawiające się przez rzekę słonie, przenoszące sterty kilkumetrowych traw rosnących w dżungli oraz cztery rowery i szóstkę ludzi na łodzi przepływającej nieopodal (najładniejsze moje zdjęcie z podróży). Około godziny płyniemy, aby wyjść na brzeg i rozpocząć przechadzkę po dżungli. Po kilku krokach wszyscy jesteśmy zlani potem, niektórzy użerają się z pijawkami, najczęściej oglądanym stworzeniem bożym są owady, zwane przez tutersów „red leaves” bo w istocie przypominają liście. Dżungla oglądana podczas tej przechadzki nie rzuca mnie na kolana, przypomina dobrze znaną z rowerowych przejażdżek Puszczę Kampinoską. Gdyby nie nosorożec przechadzający się między drzewami (przewodnicy mieli sporo problemów z upilnowaniem nas, ponieważ każdy chciał go uwiecznić na zdjęciu, a bliższy kontakt z tym zwierzęciem bezpieczny nie jest) byłoby bardzo swojsko. Poza „rhino”, którego ponoć niełatwo napotkać szwendając się po dżungli „per pedes”, widzieliśmy gromady antylop, małpy i mnóstwo ptactwa. Więcej szczegółów na temat fauny i flory nie przytoczę, służę jednakże radą jak dostać się na miejsce i rzucić okiem na wszystko osobiście.
Kiedy już kończył się nasz spacer, wracając do hotelu, ujrzałem obrazek, który mnie rozczulił – staruszka jadącego na grzbiecie słonia, a kryjącego się przed słońcem pod parasolem. Pomysł niezły, jako że słońce paliło, a wilgotność znacznie większa niż w Katmandu. Prysznic i częste zmiany bielizny mijały się z celem, w chwilę po zabiegu można było go powtarzać.
Nasz apetyt na przejażdżkę na słoniu wzrósł, kiedy ujrzeliśmy dwie panienki zażywające kąpieli wraz ze swymi wierzchowcami. To kolejna atrakcja parku – zabawa w wodzie ze słoniem.
Przed ponowną wizytą w dżungli uzupełniliśmy kalorie w knajpce, w której stołowaliśmy się podczas dwudniowego pobytu w Chitwan. Dania bardzo smaczne i świeże, jak sądzę od początku przygotowywane tamże, ponieważ aby odczuć rozkosz pierożka MoMo na podniebieniu trzeba czekać 90 minut!!! Jak trzeba to trzeba. Trudno. Czas umilaliśmy sobie pogawędką i buteleczką piwa marki San Miguel.
Tomek i Darek dwa lata przed naszą wspólna eskapadą bawili w Syrii. Wizytując zamek krzyżowców Crac des Chevaliers w rzeczonej Syrii, natknęli się na rodaków, którzy jednakże nie wzbudzili ich szczególnej sympatii, bo umilali sobie czas siedząc na zamkowych murach, rzucając kamyczkami w owce pasące się poniżej, a pokrzykując sobie przy tym dziarsko. Należałoby w tym miejscu zaznaczyć, że czwórka Polaków, z którymi zajadaliśmy sobie MoMo i popijaliśmy San Miguela, to właśnie ludzie od kamyczków i owieczek z Craca, tyle że już starsi i poważniejsi.
Historyjka ta przypomina mi inne spotkanie... Wieczór na dachu hoteliku w Aleppo, fajka wodna i arbuz zażywane w towarzystwie kilku mieszkańców Białegostoku, którzy znaleźli się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Rok później kiedy oczekiwałem na odprawę paszportową przed wylotem do Egiptu, w kolejce pasażerów ujrzałem ludzi, z którymi tak miło spędzało się czas w syryjskim Aleppo. Nie odmówiliśmy sobie wówczas przyjemności wspólnego powłóczenia się po kraju faraonów. I to jest powód dla którego należy podróżować – niezwykłe spotkania!!!!!
Mimo długiego oczekiwania na obiad zdążyliśmy na naszego słonia. Okazało się że o tej samej porze, spędza się turystów, wsadza ich na słonie i heja do dżungli. Na grzbiecie każdego zwierzęcia umieszczona jest prosta platforma, o rozmiarach metr na metr. Na tejże platformie w siedzą cztery osoby. Wraz ze mną i Tomkiem na słoniu podróżowała kobieta z Hong-Kongu i adorujący ją Nepalczyk, który rankiem wodził nas po dżungli. Nepalczyk, chcąc zaskarbić sobie względy kobiety, rozglądał się za wszelką zwierzyną, dzięki temu ujrzeliśmy nie tylko kilka nosorożców, dwa krokodyle, ale też rzadkiego tu lamparta.
Kiedy przewodnik słonia dostrzeże nosorożca natychmiast informuje o tym kolegów, wkrótce zwierze otoczone jest przez słonie. Słoń zbliża się do „rhino” na kilka metrów zaledwie, tak że turyści mogą liczyć fałdy na jego zadzie. Otoczony zwierzak odczuwający dyskomfort z powodu zbyt licznego towarzystwa pierzcha i podchody rozpoczynają się na nowo. Cieszymy się jak dzieci obserwując poruszające się w kilkumetrowej trawie nosorożce. Nie żałujemy fortuny wydanej na przejażdżkę.
Tegoż bardzo bogatego we wrażenia dnia wieczorową porą oglądamy pokaz tańców ludowych. Tańczą głównie mężczyźni, często jako rekwizyt stosują różnej długości kije i okładają się nimi. Przyznać trzeba, że potrafią posługiwać się pałkami; po tym co zobaczyłem zalecałbym ostrożność w obcowaniu z Nepalczykami.
29.09.
Powrót do stolicy, do osamotnionego kolegi. Kiedy oczekiwaliśmy na autobus nękani byliśmy przez artystów, pragnących sprzedać nam swe wyroby. Jeden ze Ślązaków, kolega Marek dał się wciągnąć w wymianę zdań z producentem instrumentów muzycznych, zaproponował cenę w jego mniemaniu śmiesznie niską, która jednakże po kilku fochach została przyjęta. W ten sposób Marek stał się właścicielem tandetnie wykonanego działającego jak znane nam skrzypce instrumentu, o dwóch czy też trzech strunach. Potem cały dzionek zmuszeni byliśmy wysłuchiwać Marka, który grać nie bardzo umie, ale za to bardzo lubi.
Około 17 dotarliśmy do Katmandu. Darek podczas naszej nieobecności zasięgnął języka w temacie powrót - dotychczas NorthWest nie wznowił połączeń Delhi-Waszyngton. Niezbędna będzie wizyta w biurze KLM-u i dogadanie kwestii wylotu. Mimo tego, że pozostało nam jeszcze dwa tygodnie wakacji, jesteśmy zmuszeni zrezygnować z trekingu w Nepalu. Brak czasu.
Tego wieczora integrujemy się ze Ślązakami, którzy za naszą radą zatrzymali się w hotelu „New Gajur”. Zacieśniamy więzy przy użyciu lokalnej whisky „Mont Everest”.
Nie był to dzień szczególnie bogaty w doznania; wiele godzin spędziliśmy w autobusie. Jednakże będąc tysiące kilometrów od domu nawet przejażdżka lokalnym autobusem to doświadczenie niezwykłe. Po wąskich nepalskich serpentynach najczęstszym pojazdem transportującym podróżnych są produkowane w Indiach autobusiki z napisem TATA na dziobie. Każdy z nich nadgryziony już zębem czasu, przyozdobiony wizerunkami bóstw, złożonymi w powitalnym geście dłońmi i napisem „namaste” czyli „witaj”, z oponami które nie wiedzą co to bieżnik. W trakcie podróży nie umieramy z pragnienia ani głodu; co kilka godzin zatrzymujemy się w przydrożnych knajpach lepszych bądź gorszych (częściej jednakże gorszych), gdzie zawsze możemy wychylić butelkę znanej wszędzie coca-coli, czy też zaspokoić głód ryżem.
Cóż czeka na mnie w kraju? Szablon! Pobudka; praca, godziny spędzone przed komputerem, w otoczeniu papierów; siłownia bądź teatr; łóżko wciąż w tym samym, dobrze znanym, miejscu. Nuda jak w polskim filmie! I to jest powód dla którego warto podróżować – nawet zwykły dzień w Nepalu jest stokroć bardziej pasjonujący, niż schemat dnia codziennego w Polsce!!
Chitwan National Park
Chitwan National Park
Kathmandu