piątek, 5 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (10)


04.10.
Tego dnia włóczyliśmy się po stolicy stanu Himaćal Pradeś. Miasteczko, jak wspomniałem wyjątkowo czyste, my nie zamierzaliśmy wyściubiać nosa poza granice miasta, dlatego też tego dnia zadawaliśmy szyku w koszulkach przyozdobionych polskim godłem.

Obejrzeliśmy muzeum stanowe, rezydencję brytyjskiego wicekróla Lorda Dufferina, kościół Jezusowy i świątynię Dżakhu. Największe wrażenie robi Viceregal Lodge, czyli siedziba wicekróla. Budowla znajduje się kilka kilometrów od centrum miasteczka. Każda cegła składająca się na tę sześciopiętrową budowlę została tu dostarczona na grzbietach mułów, jako że podczas budowy nie istniało jeszcze połączenie kolejowe. Obecnie w tej niezwykłej budowli znajduje się uniwersytet.


Kiedy oczekiwaliśmy przed wejściem na teren rezydencji, młoda hinduska zaintrygowana zapewne orłami na naszych piersiach, w wyjątkowo wyszukanej angielszczyźnie zapytała skąd pochodzimy. Nasza odpowiedź była wprawdzie mało wyrafinowana, ale za to bardzo radosna – „from Poland!!!!!!!!!!”.

Rozczarowani byliśmy wizytą w landrynkowej i zupełnie współczesnej świątyni Dżakhu. Nie dość, że aby to stwierdzić musieliśmy się pół godziny wspinać na wzgórze górujące nad miastem, to jeszcze opędzać się od wyjątkowo wrednych małp, mających względem nas niecne zamiary – złośliwie szczerzyły zęby, a co odważniejsze jednostki zbliżały się do nas na tyle, że mogły z zębów zrobić użytek.

Wieczorem odwiedziliśmy bazar w Śimli. Moje zainteresowanie wzbudziły bardzo ładnie zdobione kapcie z wielbłądziej skóry. Piękne. Nie było jednak wówczas w moim życiu kobiety, która zasłużyłaby na taki podarunek.

Będąc w Śimli po raz pierwszy usłyszałem, nieodłącznie dotychczas kojarzący się z wakacjami, śpiew muezina. Podczas wcześniejszych wojaży odwiedzałem wyłącznie kraje islamskie, obecnie przebywałem w kraju zdominowanym przez hinduistów, gdzie muzułmanie stanowią najliczniejszą mniejszość religijną. Należy też przypomnieć, że nasza podróż odbywała się w czasie bardzo szczególnym, kiedy to oczy całego świata zwrócone były na Afganistan, jak i sąsiadujący zarówno z Afganistanem i Indiami - Pakistan. Staraliśmy się wsłuchiwać w głos „ulicy”, dotychczas nie dotarł do naszych uszu sygnał o rozpoczęciu amerykańskich nalotów na Talibów, Bazę i Osamę Ibn Ladena, ale kiedy w knajpce zlokalizowanej w pobliżu meczetu spożywaliśmy tego wieczora kolację słyszeliśmy jak tutejsi muzułmanie wyrażają swój sprzeciw przeciw mającym się rozpocząć atakom na ich braci w wierze.

W sterylnie czystej miejscowości, w ekskluzywnym hoteliku uodparnialiśmy się przeciwko amebie. Jak zwykle za lek posłużyła nam lokalna whisky, tym razem był to gatunek najczęściej przez nas spożywany – mianowicie „Bagpiper” czyli swojski Dudziarz (nie mylić z Kobziarzem).

05.10.
Wciąż mamy ochotę powałęsać się po górach, aby zrealizować nasz plan udajemy się do McLeod Gani. Miejscowość ta to przede wszystkim siedziba Rządu Tybetańskiego na Uchodźstwie i rezydencja Jego Świętobliwości Czternastego dalajlamy – Tenzina Giaco, ale również świetny punkt startowy na kilkudniowy trekking.

Do pobliskiej Daramšali podróżowaliśmy autobusem po krętych górskich drogach. Jak sądzę zastosowanie słowa „droga” na określenie podłoża po którym przyszło nam podróżować to spore nadużycie. „Droga” to wstęga, a raczej wstążka, byle jak wylanego asfaltu, wąskiego tak że z trudem mieści się na nim ciężarówka czy autobus. Po obu stronach tej wstążki, w miejscach gdzie to było możliwe, wyjeżdżono zakola – miejsca wyprzedzania, bądź mijania. Nie istnieją żadne zabezpieczenia w postaci barierek, czy słupków; spoglądając z okna autobusu w dół widzimy przepaść. Horror!

Przy drodze kilka razy w oko mi wpadła wielce interesująca reklama piwa, supermocnego oczywiście. Przedstawia ona postać do złudzenia przypominającą imć pana Zagłobę z reklam polskiego Okocimia – postawny jegomość z sumiastym wąsem i sporą brodą, przyodziany w coś czemu bliżej do staropolskiego kontusza, aniżeli do jakiegokolwiek elementu hinduskiej garderoby. W ręku postać dzierży kufel (nigdzie podczas tej podróży nie dostrzegłem takiego wynalazku) z ociekającą pianą. Piwo nazywa się.... Godfather. 

W tym miejscu pozwolę sobie rozwinąć alkoholową dygresję. W Nepalu bez najmniejszych problemów w kiosku na Thamelu mogliśmy kupić wszelkie rodzaje alkoholu. Poza bardzo porządnym piwem na licencji Tuborga, Karlsberga i San Miguela (nie wiem skąd pochodzi to piwo, ale jest bardzo smaczne), pijaliśmy od czasu do czasu whisky. Najczęściej była to indyjskiej produkcji „Bagpiper” whisky; nigdy natomiast nie poznałem smaku nepalskiej whisky o bardzo kuszącej nazwie „Virgin”. Czy to nie jest wystarczający powód aby wrócić do tej części świata?

W Indiach natomiast mieliśmy gdzieniegdzie problemy z kupnem alkoholu, zazwyczaj w małych miejscowościach jest tylko jeden sklep dla amatorów humoru w kropelkach. Asortyment i ceny są bardzo różne w każdej prowincji. Na etykietach produktów pojawia się informacja w której z prowincji alkohol ten można dystrybuować. Indyjski „Kingfisher” warto spróbować, jest to piwo z gatunku lżejszych, jako że bardzo wiele widziałem extrastrongów. W obu krajach piwo sprzedaje się w butelkach o pojemności 0,65 litra.

Jadąc autobusem do Daramšali autobus zatrzymał się w pobliżu „monopolu”, pomagier kierowcy pobiegł dokonać zakupu, poza flaszką whisky miał również brązową ciecz zapakowaną w plastikową torebkę. Czyżby i w takiej formie sprzedawano alkohol w Indiach, niestety nie udało mi się tego sprawdzić.

Dziesięciokilometrowy odcinek Daramšala-McLeod Gani pokonujemy taksówką; do celu docieramy po zmroku. Od drzwi pięciu czy siedmiu hoteli odchodzimy z kwitkiem - wszystkie miejsca są zajęte, kiedy zagląda nam w oczy wizja nocy pod gołym niebem trafiamy do bardzo przyzwoitego „Ashoka Guest House” prowadzonego przez Panią Tybetankę. W każdym pokoju wywieszony jest regulamin, zabraniający między innymi spożywania alkoholu, co wydaje nam się nieludzkim wprost zakazem. Ogromny pokój z trzema słusznej wielkości łóżkami i łazienką kosztuje nas 412 rupii.

Wieczerzamy w knajpce po sąsiedzku, Darek jak zwykle zamawia to co dobrze zna, Tomek i ja testujemy dania tybetańskie – gyathuk i thanthuk. O ile się nie mylę składniki obu są jednakowe – makaron, warzywa, tofu (chyba) i smażone jajko; różnią się one konsystencją – jedno jest polewką, w drugim łyżka stoi.

Tego wieczora nie widzieliśmy zbyt wiele, ale od razu odczuliśmy zupełnie inny, magiczny wręcz, klimat tego miejsca. Znów przenieśliśmy się do zupełnie innego świata; po niewielkiej dawce Indii (Mumbaj, Waranasi); po dniach spędzonych w niezwykłej piękności Nepalu, trafiliśmy do Tybetu. Knajpki, hotele prowadzone są przez Tybetańczyków, wszędzie dostrzegamy flagi tego, okupowanego przez Chiny kraju, napisy „Free Tibet”, portrety Dlajlamy. Poza tym znacznie chłodniej, jesteśmy wysoko w górach.

 McLeod Ganj

 McLeod Ganj

 McLeod Ganj


 McLeod Ganj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz