środa, 3 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (9)


02.10.
Rankiem kupujemy bilety do Ambali (podróż do Śimli wymaga dwóch przesiadek). Bilety wzbudziły nasze podejrzenia, nie bardzo orientowaliśmy się, które łóżka są nam przypisane. Raz jeszcze pytamy kolesia w okienku o nasze miejsca – interwencja się przydała, zapisał numer wagonu i jeszcze jeden numerek. Z problemami odnaleźliśmy wagon, nie miały one oznakowań zrozumiałych dla Europejczyka.

W wagonie rozpoczęła się heca. Nie potrafiliśmy odnaleźć naszych miejsc. Okazało się, że bilet należy przed wyjazdem potwierdzić, my zrobiliśmy to późno, w efekcie czego mamy tylko jedno łóżko na trzech. Dziki tłum hindusów miał sporo radości, kiedy trzech białych „sahibów” piekliło się próbując wyjaśnić sytuację. Nic to. Jedziemy na jednym łóżku. Szczęśliwie przed wyjazdem zakupiliśmy flaszkę whisky „8 P.M.”, jej zawartość łagodzi nasz ból i pozwala przetrwać najgorsze chwile. Około północy zwalniają się miejsca i możemy przespać resztę nocy w miarę komfortowo.


03.10.
Kolejny etap podróży to pociąg relacji Ambala – Kalka. Etap znacznie krótszy. Kupujemy bilety, oczekujemy na pociąg. Nadjechał. Przed nami stanął wagon bagażowy, otwarty i najwyraźniej dostępny dla podróżnych. Jako że tym razem podróż miała być krótka, niewiele myśląc rozlokowaliśmy się na podłodze bagażowego. Gdy pociąg ruszał byliśmy w wagonie sami, ale nim opuściliśmy peron nasz wagon zaczął się napełniać hindusami. Dziwna sprawa! W pobliżu następnej stacji hindusi ulatniają się. Zostajemy tylko my i dwóch hinduskich „sadhu”. Wagon bagażowy nie miał komunikacji z innymi, sąsiadującymi wagonami, kontrola biletów był więc niemożliwa. Jechaliśmy w otoczeniu „gapowiczów”.

Oczekując na jedynej stacji pośredniej dzielącej Ambalę i Kalkę wzbudzamy nie lada sensację. Trzech białych złożonych na swych plecakach w towarzystwie dwóch „świętych mężów”. W dalszej drodze nawiązała się nić porozumienia między świętymi a innowiercami. Darek częstował papierosami, Oni zrewanżowali się swoimi bidi, czyli indyjskimi papierosami-skrętami, wykonywanymi z liścia (kiedy bidi krążyło między kilkoma palącymi, nie brali oni go do ust, ale zaciskali pięść, umieszczali bidi między palcem wskazującym i środkowym a dym ciągnęli przykładając usta z góry do zagiętego palca wskazującego, uszczelniając pięść drugą dłonią - czyściochy!). Panowie „sadhu” zaproponowali nam również zażycie fioletowych pastylek, ale to mogłoby być nazbyt „wzniosłe” doświadczenie, dlatego też odmówiliśmy. Byłoby fantastycznie, gdyby nie fakt, że panowie święci stawali się coraz bardziej natrętni i zaczęli, z razu nieśmiało z czasem coraz odważniej, dopominać się postawienia im lunchu. To wpłynęło na znaczne ochłodzenie stosunków między nami.

Rozstaliśmy się w Kalce, gdzie sadhu udali się na poszukiwania sponsora, my w kierunku wąskotorówki, która miała nas zawieźć do celu – do stolicy prowincji Himaćal Pradeś, miasteczka Śimla.

Nabyliśmy bilety i ulokowaliśmy się w wagoniku. Jeszcze przed odjazdem dokonaliśmy niegodziwego czynu – daliśmy w łapę konduktorowi. Nasze bilety nie upoważniały nas do zajęcia miejsc, które przypadły nam do gustu. Wedle słów kanara winniśmy dopłacić po 130 rupii do każdego z wcześniej zakupionych biletów (po 43 rupie każdy). Hindus postał chwilkę, po głowie się podrapał i rzekł, że 200 rupii za nas trzech będzie dobrą kwotą. Daliśmy łapówkarzowi, niech ma. Pięć godzin podróży do Simli to był niezwykle miły dla oka czas, jako że ciuchcia nieustannie wspinała się pod górę, a my podziwialiśmy okoliczności przyrody.

Podróż ze stolicy Nepalu do Śimli była długa i dość męcząca. Przebyliśmy sporo ponad 1500 kilometrów, zasłużyliśmy chyba na odpoczynek. Na stacji w Śimli ignorujemy milcząco usłużnych hindusów, którzy oferowali nam wszystkie hotele w mieście. Postanowiliśmy wybrać lokum samodzielnie. Odwiedziliśmy kilka różnych hotelików nim zdecydowaliśmy się osiąść w „Gulmarg”. Pokój trzyosobowy kosztuje nas 10 USD. Drogo ale i ekskluzywnie. Wszystkie mijane hotele były o wiele tańsze. Nic to. 

Śimla to zupełnie inne Indie. Od połowy XIX stulecia pełniła rolę letniej stolicy Indii. Anglicy uciekając z rozgrzanych słońcem Kalkuty czy Delhi udawali się do chłodnej, wysokogórskiej Śimli. Zapewne, to za ich sprawą Śimla jest niezwykle czystym i przyjemnym miasteczkiem. Brak tu wałęsających się wszędzie krów, ulice są czyste, co chwila dostrzegałem napisy zabraniające plucia na ulicę (pod karą 50 rupii). Główny deptak miasta rozświetlony neonami, samochody mają zakaz poruszania się po centrum miasta. Pięknie.

 Śimla


 Śimla


Śimla

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz