06.10.
Dzień spędzamy w spacerując po miasteczku będącym siedzibą Dalajlamy i Rządu Tybetańskiego na Uchodźstwie. Odwiedziliśmy kompleks Tsuglaghang, gdzie znajduje się rezydencja Dalajlamy, Namgyal Monastery (klasztor), księgarnia, kawiarnia oraz sama Tsuglaghang, czyli kaplica Centralna, będąca dla rządu tybetańskiego odpowiednikiem Świątyni Jokhang w Lhasa. Kompleks jest skromny, urodą swą nie zniewala; jest to bardzo współczesny zespół budynków. Wraz z nami kompleks zwiedzała grupa młodych hindusek, dla których stanowiliśmy nie lada atrakcję – bardzo często fotografowały się z nami.
Miasteczko McLeod Gani przyciąga bardzo barwną i niemałą gromadę turystów. Niczym niezwykłym są dzieci-kwiaty, żywcem przeniesieni z ameryki lat sześćdziesiątych do dzisiejszych Indii. Na każdej ulicy można zakupić wszelkie atrybuty niezbędne do palenia trawki, jak i sam „materiał”.
Dokonaliśmy wraz z Tomkiem zakupu bardzo kolorowych spodni - Tomka są brązowo-zielone ze splątanymi ze sobą smokami, moje pomarańczowo-brązowe w pijackie wężyki. Jeśli dodamy do tego sprane koszulki, czapeczki typowe dla prowincji i wielkie trekkingowe buty da to obraz może i ciekawy, ale w McLeod Gani mnóstwo jest wytatuowanych, „uczesanych” w dredy bądź przyozdobionych w rastafariańskie berety interesujących indywiduów. Nie wiem dlaczego tego dnia to właśnie my kilkukrotnie staliśmy się obiektem zainteresowania ze strony wycieczek nastoletnich hindusów płci obojga; może dlatego że byliśmy nielicznymi, którzy wyściubili nosy poza ścisłe centrum.
Dokonaliśmy wraz z Tomkiem zakupu bardzo kolorowych spodni - Tomka są brązowo-zielone ze splątanymi ze sobą smokami, moje pomarańczowo-brązowe w pijackie wężyki. Jeśli dodamy do tego sprane koszulki, czapeczki typowe dla prowincji i wielkie trekkingowe buty da to obraz może i ciekawy, ale w McLeod Gani mnóstwo jest wytatuowanych, „uczesanych” w dredy bądź przyozdobionych w rastafariańskie berety interesujących indywiduów. Nie wiem dlaczego tego dnia to właśnie my kilkukrotnie staliśmy się obiektem zainteresowania ze strony wycieczek nastoletnich hindusów płci obojga; może dlatego że byliśmy nielicznymi, którzy wyściubili nosy poza ścisłe centrum.
Po krótkim posiłku regeneracyjnym oglądnęliśmy sobie klasztor Dip Tse-Cok Ling, wioskę Bhagsu, nieopodal położony wodospad oraz znajdujące się w obrębie miasteczka McLeod Gani warsztaty rzemieślnicze, gdzie młode Tybetanki dziergają swymi zręcznymi paluszkami piękne dywany.
Jako że postanowiliśmy wyruszyć następnego dnia na trekking zasięgnęliśmy języka w tym temacie, w kilku agencjach trekkingowych. Koszt jednego dnia górskiej łazęgi z tutejszym przewodnikiem to 800 rupii. To dla nas spore pieniądze, dlatego też udaliśmy się do Centrum Turystyki Górskiej, gdzie zakupiliśmy książkę o pobliskich szlakach górskich, a sam autor zaproponował nam czterodniowy szlak. Celem naszym będzie przełęcz Indrahar (4350 m n.p.m.) oraz ewentualnie pobliski szczyt (ponad 4600 m n.p.m.).
W ramach przygotowań zakupujemy 3 bochenki chleba, 4 paczki sera żółtego, czekolady, herbatniki oraz po 4 litry wody na głowę; niewiele ale zamierzaliśmy zrobić tą trasę szybciej, ponadto mieliśmy nadzieję dokonywać drobnych zakupów „na szlaku”.
07.10.
Rozpoczynamy dzień o godzinie 7, podjeżdżamy taksówką do Daramkotu i ruszamy pod górę. Dłuższy postój zaplanowaliśmy w Triundzie, po drodze zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie coby ubytki płynów uzupełnić, chociażby w baraku pod tytułem „Restaurant The Best View”. Triund (2875 m n.p.m.) to dwa drewniane budynki, pełniące rolę schroniska, gdzie można przespać się na podłogowych deskach, zjeść dhal z ryżem, napić się coca-coli. Niestety nie można tu wziąć prysznica, jako że wody brak. Rozpościera się stąd piękny widok na Himalaje Zewnętrzne, między innymi na szczyty Kiun i Slab oraz na przełęcz Indrahar - cel naszej wędrówki.
Po krótkiej regeneracji ruszamy w dalszą drogę, noc zamierzamy spędzić w Illaqa Gote, zaledwie 1,5 godziny marszu od Triundu. Tamże zastajemy ostatnie na naszej drodze miejsce gdzie można napić się gorącej herbaty i zjeść gorący posiłek (wybór skromny - dhal z ryżem, albo dhal z ryżem). Miejscem tym jest namiot z brezentu rozpostartego na gałęziach, umocowanego kamieniami - ”Cafe Snow Line”. W kawiarni spotykamy Duńczyka, który tego dnia wspiął się na przełęcz prowadzony przez szefa, właściciela i pracownika lokalu w jednej osobie. Cena za eskortę 600 rupii – 36 USD za 1 dzień pracy! W Polsce niejeden chciałby tyle zarabiać! Jesteśmy straszeni trudnościami, liczbą ofiar jakie zabrała przełęcz w ostatnich miesiącach, brakiem jakiegokolwiek oznakowania szlaku (tego obawiamy się najbardziej). Obserwujemy cel naszej wędrówki, bardzo wydaje nam się on odległy, hindus usiłuje nam pokazać trasę którą powinniśmy wybrać. Ryż i sos dhal na blisko 3 tysiącach metrów n.p.m. smakuje rewelacyjnie.
Po kolacji mino wczesnej pory (ok. 19) usiłujemy zasnąć. Nie jest to proste zadanie, jako że śpimy na glebie w rozsypującej się kamiennej chatce o wymiarach 1,5m×1,5m×1,5m. Wejście do domku ma wysokość około 80 cm! Makabra! Nie wiem komu domki, bo jest ich tu kilka, służyły, może pasterzom? Przewracam się z boku na bok (to niełatwa ekwilibrystyka, przy trzech facetach na tak małej przestrzeni), nie spałem, to co najwyżej był bardzo krótki letarg, czy półsen.
Triund
Triund
Cel: przełęcz Indrahar
Cafe Snow Line
Cel: przełęcz Indrahar
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz