08.10.
Pobudka o 6 rano. Za śniadanie służy nam suchy chleb, suchy ser i woda; dość skromnie. Ruszamy. Idziemy z garbami w których mamy potrzebne ubrania, śpiwory, alumaty, żywność i po cztery litry wody na głowę. Początkowo idziemy dość swobodnie, mamy przez chwilkę problemy z wkroczeniem na szlak. Wkrótce dostrzegamy kopczyki usypane z kamieni, które jak się nam wydaje mają jakieś znaczenie. Niedługo trwało nim zorientowaliśmy się, że są to oznaczenia szlaku, których wedle słów hinduskich znawców gór być nie powinno. Za ich pomocą bez większych problemów odnajdujemy drogę. Każdy z nas utrzymuje własne tempo, prowadzę ja, w nieznacznej odległości za mną porusza się Tomek, pochód zamyka Darek. Słońce rozświetla stok, jest cudownie. Otoczenie sprawia że gdyby nie zmęczenie, które zaczyna nam doskwierać można by śpiewać hymny wychwalające urodę świata.
Odpoczywamy coraz częściej, to efekt sporej już wysokości. Pierwszego dnia na odcinku między McLeod Gani (1770 m n.p.m.), a Illaqa Gote (3350 m n.p.m.) różnica wysokości wyniosła ponad 1500 m, dziś dorzucamy kolejny szybki 1000. Zamierzaliśmy wbiec na przełęcz, okazuje się to niezbyt proste bez przygotowania. Czas ucieka, my zwalniamy, a góry bardzo szybko są okrywane przez pierzynkę z obłoczków. Wczoraj obserwowaliśmy zjawisko, a życzliwi hindusi przestrzegali nas abyśmy nie tracili czasu i niezależnie od rezultatu o jedenastej zawracali. My ustaliliśmy sobie „deadline” w samo południe.
O jedenastej zostawiamy plecaki, od tej pory każdy niesie tylko butelkę wody i aparat fotograficzny. Drobimy kroczki, często zatrzymujemy się i spoglądamy w górę, wypatrując jakiegoś śladu przełęczy. Nic nie widać, jesteśmy zlani potem, w uszach dudni, doskwierać zaczyna opalenizna (głupcy, nie zabezpieczyliśmy się przed słońcem). Zaczynam tracić nadzieję. Kwadrans przed południem spoglądam w górę i nie widzę nic co sygnalizowałyby koniec naszej wędrówki. Zatrzymuje się, chyba muszę głośno przyznać się że brak mi sił, mija mnie Tomek, Darek „zaparkował” na dobre troszkę niżej.
Nadciągają chmury, mam dość wszystkiego. Wraz z Darkiem pokrzykuję na Tomka, który uparcie posuwa się pod górę, nie reagując na nasze coraz barwniejsze nawoływania do powrotu. Kilka minut po południu Tomek wlazł na tą pieprzoną przełęcz, kiedy rzuciłem okiem w jego kierunku ujrzałem chorągiewkę oznaczającą Indrahara Pass 4350 m n.p.m. O rzesz... Nie ruszałem się z miejsca, gdybym ją ujrzał kwadrans wcześniej wdrapałbym się tam. Tymczasem pojawia się zwycięzca i rozpoczynamy odwrót. Porażka, klapa, klęska! Mam duży niesmak, jeszcze gorzej czuje się Darek – siła wyższa zmusiła go do rezygnacji z włóczęgi po Karakorum, Nepal oglądał z okna hotelowego pokoju i ponadto nie wdrapał się na tą ... przełęcz.
Nic to, nie czas na rozdrapywanie ran. Musimy uciekać obłoczkom i wracać do domku. Po sześciu godzinach wspinaczki schodzimy. Droga w dół to bułka z masłem. Właściwie zbiegamy, zatrzymując się tylko na chwilkę przed „Cafe Snow Line”, aby pochwalić się zdobyciem przełęczy (przecież zrobiliśmy to, wprawdzie nie w komplecie, ale za to nie daliśmy zarobić żadnemu hindusowi). Nie zamierzamy spać w chatkach-norach, kontynuujemy marsz. Na ostatnich nogach, po jedenastu godzinach marszu, niespełnieni do końca, docieramy do Triundu.
Tu poruszamy się już bardzo dostojnie, żeby nie powiedzieć sztywno. Na szczęście to tylko krótkie spacerki pomiędzy barakiem, w którym spędzimy noc i namiotem, gdzie młodzi hindusi przyrządzają gorące posiłki i serwują zimną coca-colę. Podczas wieczerzy, mimowolnie przysłuchujemy się jakiejś audycji radiowej. Głos prowadzącego jest bardzo wzburzony, młodzi hindusi bardzo żywo dyskutują o czymś. Stało się – Stany Zjednoczone wykorzystując pakistańskie lotniska rozpoczęły naloty na Afganistan.
W tym miejscu kilka uwag dotyczących trekkingu w indyjskich Himalajach. Góry są piękne, szlaki dobrze widoczne, turystów niewielu (poza miejscami stosunkowo łatwo dostępnymi takimi jak Triund, gdzie zapędzają się spore hordy hindusów i umilają sobie wieczorny czas śpiewem przy ognisku, kiedy w barakach obok usiłują zasnąć strudzeni wędrowcy). Góry tamże to świetne miejsce dla niezbyt delikatnych a mało wymagających osób bo baza noclegowa reprezentuje bardzo nędzny poziom - w trakcie naszej przebieżki na przełęcz i z powrotem myłem się przy pomocy dwóch wilgotnych chusteczek.
09.10.
Po nocy spędzonej na deskach schroniska w Triundzie wyruszamy w kierunku McLeod Gani. Po rozruszaniu obolałych mięśni spacerek staje się przyjemny; dziewięćdziesiąt minut i docieramy do Daramkotu, gdzie czeka na nas motoriksza do domku, czyli hoteliku „Ashoka Guest House”.
Właścicielka hotelu parsknęła śmiechem na nasz widok; powodem jej radości była gwałtowna zmiana koloru naszej skóry. Nie czuliśmy tego podczas wspinaczki, ale słońce operowało mocno i na efekty nie musieliśmy długo czekać. Kolor zmieniliśmy natychmiast, natomiast w kilka dni później okropnie spękały nam usta. Nie pomogły tajemnicze mikstury kupowane w Delhi, ślady na ustach mieliśmy jeszcze po powrocie do kraju. Powrocie który zbliżał się nieubłaganie, już następnego dnia mieliśmy rozpocząć ostatni etap naszej podróży – McLeod Gani-Delhi.
Tymczasem uzupełnialiśmy kalorie utracone podczas wycieczki w indyjskie Himalaje. W McLeod Gani działa bardzo wiele tybetańskich restauracyjek i knajpek. Sprawdziliśmy potrawy w kilku z nich i nie zadowalaliśmy się już dhalem, ale dogadzaliśmy sobie springrollami (zwanymi u nas sajgonkami), pierożkami Mo-Mo, chowmeinem. Wszystko to popijaliśmy owocowymi lassi (banana-lassi, apple-lassi itp.).
W tym miejscu notatki, sporządzane podczas podróży, łączą się w jedność, nie ma tu już regularnych wieczornego zapisów tego jakie atrakcje przyniósł dzień. Zbyt bliski był termin powrotu do rutyny dnia codziennego w Polsce, straciłem ochotę na roztkliwianie się nad niezwykłością Indii, nad „smaczkami” jakimi przesycona była nasza podróż. Trwała ona jeszcze dni kilka; 10.09. udaliśmy się do stolicy kraju, trzy kolejne dni spędziliśmy tamże, podziwiając atrakcje Delhi i chłonąc klimat miasta. Oto kilka wyrwanych z kontekstu „slajdów” z tamtych dni:
- Przy głównym wejściu na dworzec kolejowy w New Delhi zaczyna się uliczka Main Bazaar. Jest ona wąska, ma około kilometra długości a turysta-plecakowiec znajdzie tu wszystko czego potrzebuje: mrowie hotelików (wybraliśmy hotel o szumnie brzmiącym tytule „Prince Palace”), jadłodajnie, sklepy i kramy oferujące mydło i powidło – papieroski bidi, wszelkie atrybuty niezbędne palaczowi ziela (sklepik Smoker’s Corner), rzeźby Buddy, konfekcję, pralki. Należy unikać tandetnych wyrobów, szwendających się krów, tabunów żebraków, pomagierów, rikszarzy.
- Hindusi słysząc dialog toczący się między nami prawidłowo określali region z którego pochodzimy – byliśmy dla nich Rosjanami bądź Czechami. Jedynym miejscem w którym bez pudła nas rozpoznano był sklep monopolowy w Delhi. Kiedy przekroczyliśmy próg przywitał nas okrzyk: „Cześć, jak się macie?”.
- Ciepła wódka „Lady Di”, zakupiona w tym sklepie była okrutna.
- Rikszarze w Delhi dostają bakszysz od sklepu, jeśli zdołają zaciągnąć do niego turystów. Przejażdżka nawet krótkiego odcinka może odbywać się „na raty”, z kilkoma wizytami w luksusowych sklepach.
- Spacerując w piątek, w porze modłów w pobliżu Wielkiego Meczetu poczuliśmy się troszkę nieswojo. Na bramie meczetu wisiał ogromny transparent z napisem „Stanowczo sprzeciwiamy się barbarzyńskiemu atakowi na Afganistan”, muzułmanie spoglądali na nas z ukosa, nie chcieli handlować z nami perfumami. To był jedyny moment naszej podróży kiedy odczuliśmy bliskość wojny.
- Waga osobowa na lotnisku w Delhi musi jest popsuta. Wprawdzie na wydruku podane są wszelkie dane: wzrost 188, waga (w ubraniu i ogromnych trekkingowych butach) 83, ponadto horoskop (szczęśliwe cyferki, dobre rady dotyczące interesów, miłości i zdrowia). To, że jest z nią coś nie tak wnoszę z napisu „YOU ARE FAT”. Może dostosowana jest ona do indyjskich realiów i idealną sylwetką jest sylwetka rikszarza z Waranasi?
Delhi
Jama Masjid, Delhi
Jama Masjid, Delhi
Delhi
Jama Masjid, Delhi
Jama Masjid, Delhi
Smokers Corner, Delhi
Smokers Corner, Delhi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz