środa, 10 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (12)


08.10.
Pobudka o 6 rano. Za śniadanie służy nam suchy chleb, suchy ser i woda; dość skromnie. Ruszamy. Idziemy z garbami w których mamy potrzebne ubrania, śpiwory, alumaty, żywność i po cztery litry wody na głowę. Początkowo idziemy dość swobodnie, mamy przez chwilkę problemy z wkroczeniem na szlak. Wkrótce dostrzegamy kopczyki usypane z kamieni, które jak się nam wydaje mają jakieś znaczenie. Niedługo trwało nim zorientowaliśmy się, że są to oznaczenia szlaku, których wedle słów hinduskich znawców gór być nie powinno. Za ich pomocą bez większych problemów odnajdujemy drogę. Każdy z nas utrzymuje własne tempo, prowadzę ja, w nieznacznej odległości za mną porusza się Tomek, pochód zamyka Darek. Słońce rozświetla stok, jest cudownie. Otoczenie sprawia że gdyby nie zmęczenie, które zaczyna nam doskwierać można by śpiewać hymny wychwalające urodę świata.

niedziela, 7 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (11)


06.10.
Dzień spędzamy w spacerując po miasteczku będącym siedzibą Dalajlamy i Rządu Tybetańskiego na Uchodźstwie. Odwiedziliśmy kompleks Tsuglaghang, gdzie znajduje się rezydencja Dalajlamy, Namgyal Monastery (klasztor), księgarnia, kawiarnia oraz sama Tsuglaghang, czyli kaplica Centralna, będąca dla rządu tybetańskiego odpowiednikiem Świątyni Jokhang w Lhasa. Kompleks jest skromny, urodą swą nie zniewala; jest to bardzo współczesny zespół budynków. Wraz z nami kompleks zwiedzała grupa młodych hindusek, dla których stanowiliśmy nie lada atrakcję – bardzo często fotografowały się z nami.

Miasteczko McLeod Gani przyciąga bardzo barwną i niemałą gromadę turystów. Niczym niezwykłym są dzieci-kwiaty, żywcem przeniesieni z ameryki lat sześćdziesiątych do dzisiejszych Indii. Na każdej ulicy można zakupić wszelkie atrybuty niezbędne do palenia trawki, jak i sam „materiał”.

piątek, 5 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (10)


04.10.
Tego dnia włóczyliśmy się po stolicy stanu Himaćal Pradeś. Miasteczko, jak wspomniałem wyjątkowo czyste, my nie zamierzaliśmy wyściubiać nosa poza granice miasta, dlatego też tego dnia zadawaliśmy szyku w koszulkach przyozdobionych polskim godłem.

Obejrzeliśmy muzeum stanowe, rezydencję brytyjskiego wicekróla Lorda Dufferina, kościół Jezusowy i świątynię Dżakhu. Największe wrażenie robi Viceregal Lodge, czyli siedziba wicekróla. Budowla znajduje się kilka kilometrów od centrum miasteczka. Każda cegła składająca się na tę sześciopiętrową budowlę została tu dostarczona na grzbietach mułów, jako że podczas budowy nie istniało jeszcze połączenie kolejowe. Obecnie w tej niezwykłej budowli znajduje się uniwersytet.

środa, 3 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (9)


02.10.
Rankiem kupujemy bilety do Ambali (podróż do Śimli wymaga dwóch przesiadek). Bilety wzbudziły nasze podejrzenia, nie bardzo orientowaliśmy się, które łóżka są nam przypisane. Raz jeszcze pytamy kolesia w okienku o nasze miejsca – interwencja się przydała, zapisał numer wagonu i jeszcze jeden numerek. Z problemami odnaleźliśmy wagon, nie miały one oznakowań zrozumiałych dla Europejczyka.

W wagonie rozpoczęła się heca. Nie potrafiliśmy odnaleźć naszych miejsc. Okazało się, że bilet należy przed wyjazdem potwierdzić, my zrobiliśmy to późno, w efekcie czego mamy tylko jedno łóżko na trzech. Dziki tłum hindusów miał sporo radości, kiedy trzech białych „sahibów” piekliło się próbując wyjaśnić sytuację. Nic to. Jedziemy na jednym łóżku. Szczęśliwie przed wyjazdem zakupiliśmy flaszkę whisky „8 P.M.”, jej zawartość łagodzi nasz ból i pozwala przetrwać najgorsze chwile. Około północy zwalniają się miejsca i możemy przespać resztę nocy w miarę komfortowo.

poniedziałek, 1 października 2001

INDIE, NEPAL 2001 (8)


30.09.
Pierwsze co robimy to wizytujemy biuro KLM-u. Mimo niedzieli jest otwarte. Bez problemu załatwiamy kwestię biletów. Dodano nam wewnętrzny przelot Delhi-Mumbaj, data powrotu nie zmieniła się.

Odbieramy zamówione przed wyjazdem do Chitwan khukri, czyli noże Gurków. Staję się właścicielem dwóch niemałych noży; jeden z nich to model aktualnie używanych przez tutejszych policjantów.

Zabieramy Darka, który wydobrzał do pobliskiego Patanu. Zwiedzamy i dokonujemy zakupów. Są to nasze ostatnie godziny w Nepalu, ewentualny treking urządzimy w Indiach, nie dbamy więc o wagę plecaków, dlatego też kupujemy przedmioty, które przypominać nam będą ten niezwykły kraj. Nabywam thangkę, czyli tradycyjne buddyjskie malowidło o treści religijnej, bardzo kunsztownie zdobione, topi czyli tradycyjne męskie nakrycie głowy, maskę, fantastycznie kolorowe koszulki oraz kurtkę z wełny jaka. W efekcie zakupów plecak zwiększa znacznie swoją objętość.

sobota, 29 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (7)


28.09.
Dzień zaczynamy o 6 rano. Oczekując na kanoe podziwiam przeprawiające się przez rzekę słonie, przenoszące sterty kilkumetrowych traw rosnących w dżungli oraz cztery rowery i szóstkę ludzi na łodzi przepływającej nieopodal (najładniejsze moje zdjęcie z podróży). Około godziny płyniemy, aby wyjść na brzeg i rozpocząć przechadzkę po dżungli. Po kilku krokach wszyscy jesteśmy zlani potem, niektórzy użerają się z pijawkami, najczęściej oglądanym stworzeniem bożym są owady, zwane przez tutersów „red leaves” bo w istocie przypominają liście. Dżungla oglądana podczas tej przechadzki nie rzuca mnie na kolana, przypomina dobrze znaną z rowerowych przejażdżek Puszczę Kampinoską. Gdyby nie nosorożec przechadzający się między drzewami (przewodnicy mieli sporo problemów z upilnowaniem nas, ponieważ każdy chciał go uwiecznić na zdjęciu, a bliższy kontakt z tym zwierzęciem bezpieczny nie jest) byłoby bardzo swojsko. Poza „rhino”, którego ponoć niełatwo napotkać szwendając się po dżungli „per pedes”, widzieliśmy gromady antylop, małpy i mnóstwo ptactwa. Więcej szczegółów na temat fauny i flory nie przytoczę, służę jednakże radą jak dostać się na miejsce i rzucić okiem na wszystko osobiście.

Kiedy już kończył się nasz spacer, wracając do hotelu, ujrzałem obrazek, który mnie rozczulił – staruszka jadącego na grzbiecie słonia, a kryjącego się przed słońcem pod parasolem. Pomysł niezły, jako że słońce paliło, a wilgotność znacznie większa niż w Katmandu. Prysznic i częste zmiany bielizny mijały się z celem, w chwilę po zabiegu można było go powtarzać.

Nasz apetyt na przejażdżkę na słoniu wzrósł, kiedy ujrzeliśmy dwie panienki zażywające kąpieli wraz ze swymi wierzchowcami. To kolejna atrakcja parku – zabawa w wodzie ze słoniem.

Przed ponowną wizytą w dżungli uzupełniliśmy kalorie w knajpce, w której stołowaliśmy się podczas dwudniowego pobytu w Chitwan. Dania bardzo smaczne i świeże, jak sądzę od początku przygotowywane tamże, ponieważ aby odczuć rozkosz pierożka MoMo na podniebieniu trzeba czekać 90 minut!!! Jak trzeba to trzeba. Trudno. Czas umilaliśmy sobie pogawędką i buteleczką piwa marki San Miguel.

Tomek i Darek dwa lata przed naszą wspólna eskapadą bawili w Syrii. Wizytując zamek krzyżowców Crac des Chevaliers w rzeczonej Syrii, natknęli się na rodaków, którzy jednakże nie wzbudzili ich szczególnej sympatii, bo umilali sobie czas siedząc na zamkowych murach, rzucając kamyczkami w owce pasące się poniżej, a pokrzykując sobie przy tym dziarsko. Należałoby w tym miejscu zaznaczyć, że czwórka Polaków, z którymi zajadaliśmy sobie MoMo i popijaliśmy San Miguela, to właśnie ludzie od kamyczków i owieczek z Craca, tyle że już starsi i poważniejsi.

Historyjka ta przypomina mi inne spotkanie... Wieczór na dachu hoteliku w Aleppo, fajka wodna i arbuz zażywane w towarzystwie kilku mieszkańców Białegostoku, którzy znaleźli się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Rok później kiedy oczekiwałem na odprawę paszportową przed wylotem do Egiptu, w kolejce pasażerów ujrzałem ludzi, z którymi tak miło spędzało się czas w syryjskim Aleppo. Nie odmówiliśmy sobie wówczas przyjemności wspólnego powłóczenia się po kraju faraonów. I to jest powód dla którego należy podróżować – niezwykłe spotkania!!!!!

Mimo długiego oczekiwania na obiad zdążyliśmy na naszego słonia. Okazało się że o tej samej porze, spędza się turystów, wsadza ich na słonie i heja do dżungli. Na grzbiecie każdego zwierzęcia umieszczona jest prosta platforma, o rozmiarach metr na metr. Na tejże platformie w siedzą cztery osoby. Wraz ze mną i Tomkiem na słoniu podróżowała kobieta z Hong-Kongu i adorujący ją Nepalczyk, który rankiem wodził nas po dżungli. Nepalczyk, chcąc zaskarbić sobie względy kobiety, rozglądał się za wszelką zwierzyną, dzięki temu ujrzeliśmy nie tylko kilka nosorożców, dwa krokodyle, ale też rzadkiego tu lamparta.

Kiedy przewodnik słonia dostrzeże nosorożca natychmiast informuje o tym kolegów, wkrótce zwierze otoczone jest przez słonie. Słoń zbliża się do „rhino” na kilka metrów zaledwie, tak że turyści mogą liczyć fałdy na jego zadzie. Otoczony zwierzak odczuwający dyskomfort z powodu zbyt licznego towarzystwa pierzcha i podchody rozpoczynają się na nowo. Cieszymy się jak dzieci obserwując poruszające się w kilkumetrowej trawie nosorożce. Nie żałujemy fortuny wydanej na przejażdżkę.

Tegoż bardzo bogatego we wrażenia dnia wieczorową porą oglądamy pokaz tańców ludowych. Tańczą głównie mężczyźni, często jako rekwizyt stosują różnej długości kije i okładają się nimi. Przyznać trzeba, że potrafią posługiwać się pałkami; po tym co zobaczyłem zalecałbym ostrożność w obcowaniu z Nepalczykami.  

29.09.
Powrót do stolicy, do osamotnionego kolegi. Kiedy oczekiwaliśmy na autobus nękani byliśmy przez artystów, pragnących sprzedać nam swe wyroby. Jeden ze Ślązaków, kolega Marek dał się wciągnąć w wymianę zdań z producentem instrumentów muzycznych, zaproponował cenę w jego mniemaniu śmiesznie niską, która jednakże po kilku fochach została przyjęta. W ten sposób Marek stał się właścicielem tandetnie wykonanego działającego jak znane nam skrzypce instrumentu, o dwóch czy też trzech strunach. Potem cały dzionek zmuszeni byliśmy wysłuchiwać Marka, który grać nie bardzo umie, ale za to bardzo lubi.

Około 17 dotarliśmy do Katmandu. Darek podczas naszej nieobecności zasięgnął języka w temacie powrót - dotychczas NorthWest nie wznowił połączeń Delhi-Waszyngton. Niezbędna będzie wizyta w biurze KLM-u i dogadanie kwestii wylotu. Mimo tego, że pozostało nam jeszcze dwa tygodnie wakacji, jesteśmy zmuszeni zrezygnować z trekingu w Nepalu. Brak czasu.

Tego wieczora integrujemy się ze Ślązakami, którzy za naszą radą zatrzymali się w hotelu „New Gajur”. Zacieśniamy więzy przy użyciu lokalnej whisky „Mont Everest”.

Nie był to dzień szczególnie bogaty w doznania; wiele godzin spędziliśmy w autobusie. Jednakże będąc tysiące kilometrów od domu nawet przejażdżka lokalnym autobusem to doświadczenie niezwykłe. Po wąskich nepalskich serpentynach najczęstszym pojazdem transportującym podróżnych są produkowane w Indiach autobusiki z napisem TATA na dziobie. Każdy z nich nadgryziony już zębem czasu, przyozdobiony wizerunkami bóstw, złożonymi w powitalnym geście dłońmi i napisem „namaste” czyli „witaj”, z oponami które nie wiedzą co to bieżnik. W trakcie podróży nie umieramy z pragnienia ani głodu; co kilka godzin zatrzymujemy się w przydrożnych knajpach lepszych bądź gorszych (częściej jednakże gorszych), gdzie zawsze możemy wychylić butelkę znanej wszędzie coca-coli, czy też zaspokoić głód ryżem.

Cóż  czeka na mnie w kraju? Szablon! Pobudka; praca, godziny spędzone przed komputerem, w otoczeniu papierów; siłownia bądź teatr; łóżko wciąż w tym samym, dobrze znanym, miejscu. Nuda jak w polskim filmie! I to jest powód dla którego warto podróżować – nawet zwykły dzień w Nepalu jest stokroć bardziej pasjonujący, niż schemat dnia codziennego w Polsce!! 


 Chitwan National Park


Chitwan National Park
Kathmandu

czwartek, 27 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (6)


26.09.
Darek wciąż nie wyściubia nosa z Katmandu, pomstuje na czym świat stoi, kiedy wracamy rozemocjonowani z naszych dwójkowych bliższych, bądź dalszych wypraw. Dziś damy mu powód do kolejnej porcji narzekań, jako że wizytujemy trzecie miasto w kotlinie Katmandu – Bhaktapur - miasteczko zwane też Bhadgaon „miastem wielbiących” między XIV a XVI stuleciem stolica całego kraju.

Bhaktapur, leży ponad 20 kilometrów od Katmandu, dlatego też miast motorikszy wybieramy przestronniejszą taksówkę, podróżujemy niczym burżuje (koszt 300 rupii). Aby nasycić oczy cudeńkami miasteczka musimy odżałować 10 USD, tyle bowiem kosztuje bilet na plac. Dobrzy z nas ludzie, dlatego też nie kombinując, nie szukając bocznych wejść płacimy (to niepokojący objaw, jeszcze rok, dwa lata temu przewąchałbym bym wszystkie uliczki aby uniknąć opłaty, albo się starzeję, albo zatracam cechy polskiego plecakowca). Usprawiedliwiam się, że moje 10 dolców przeznaczonych zostanie na renowację świątyń, a to cel niezwykle szczytny.

Pierwsze co rzuca nam się w oczy po przekroczeniu bramy na plac Durbar, to posągi dwóch maszkar z ogromną ilością ramion, przyozdobionych naszyjnikami z ludzkich głów. Jak informuje nas przewodnik są to straszliwy Bhairaba i równie straszliwa, a może jeszcze straszniejsza (wszak to kobieta) Ugraczandi, zwana też Durgą. Mimo koszmarnej opłaty za bilet i koszmarnych bóstw witających nas na placu, kontynuujemy nasz marsz.

Oglądamy złotą bramę (ponoć największe dzieło sztuki w kotlinie Katmandu), pałac 55 okien, wejście do świątyni Taledżu Czauk (sama świątynia dostępna tylko dla hindusów, a szkoda bo wejście niezwykłej urody), kolumnę króla Bhupatindry podziwiającego swój pałac, świątynie Watsala Durga, dzwon Taledżu, na dźwięk którego psy szczekają i wyją itd. KOSMOS!!! A był to dopiero początek. Cuda, cudeńka, osobliwości, dziwolągi, rarytasy. Pomiędzy tym wszystkim przemykały piękne Nepalki i troszkę mniej piękni, za to niezwykle oryginalni Nepalczycy.

Zgłodnieliśmy nieco, bo tylko oczy syciliśmy. Żołądków nie było nam dane niestety nasycić, bo podjęliśmy z Tomkiem decyzję o ograniczeniu wydatków, a knajpy w tym miasteczku dwa i pół raza droższe od tych w Katmandu. Nic to, zwiedzamy dalej. Cieszymy się widokiem pięciopoziomowej świątyni Nyatapola, strzeżonej przez pięć par strażników, z których następna para jest dziesięciokrotnie silniejsza od poprzedników, zerkamy na legendarnych zapaśników Dżajamela i Phattu, słonie, lwy, gryfy, aż wreszcie boginie Baghini i Singhini; podziwiamy najsłynniejsze okno Bhaktapur – okno pawia; a w sklepie muzycznym nabywamy kilka płyt z muzyką nepalską i buddyjską.

Nawet jeśli poruszaliśmy się statecznie i nie biegaliśmy między świątyniami jak dzieci, to ilość i uroda zabytków, niezwykła intensywność doznań sprawiały że żyliśmy w wielkim pędzie. I to jest powód dla którego należy poznawać świat!!

Wracamy do Katmandu, wysprzątanego hotelu i biednego Darka, który wciąż nie czuje się na siłach aby wystartować w góry. Postanowił biedaczysko wydłużyć kurację. Trudno, my mimo że żal ściskał nam serca zakupiliśmy bilety autobusowe do osady w pobliżu parku Chitwan. Następnego dnia pozostawimy kolegę i udamy się pojeździć słonno, bo obserwacja dzikich zwierząt z grzbietu słonia to jedna z atrakcji czekających na nas w Royal Chitwan National Park.

27.09.
O 6.30 wyrusza nasz autobus. Szczęśliwie wskazówki osobnika sprzedającego nam bilet były na tyle precyzyjne, że bez problemów zlokalizowaliśmy miejsce startu i nasz autobus. Jedziemy w towarzystwie turystów. To oznacza, że dotrzemy do celu szybciej – autobus dla turystów nie zatrzymuje się co chwilę i nie zabiera kolejnych pasażerów. Powodem dla którego, każdy autobus, niezależnie od zawartości, czy to lokalnej czy obcej, musi czasem zatrzymać się są wojskowe kontrole. Nie jestem pewien co jest powodem kontroli; może działająca w tym kraju komunistyczna partyzantka? Po kilku godzinach gromadka turystów powiększa się, gdzieś na górskiej drodze, z dala od jakiegokolwiek miasteczka czekało kilkoro ludzi; jak się później okazało dołączyło do nas kilku Polaków.

O 14 dotarliśmy do wsi Suraha, żyjącej z turystów odwiedzających park. Na polance nieopodal, służącej za dworzec autobusowy przywitał nas transparent (informujący o tym, że wizyta nasza zbiegła się w czasie z międzynarodowym dniem turystyki) oraz spora rzesza naganiaczy promujących lokalne hotele i wszelkie atrakcje parku.

Tuż po opuszczeniu autobusu zawarliśmy znajomość z czwórka rodaków, koszulki z napisem „politechnika opolska” i plecaki alpinusa nie pozostawiały wątpliwości co do narodowości. Stworzyliśmy więc sześcioosobową grupkę, wyłowiliśmy poczciwie wyglądającego autochtona, który rosyjskim uazem zawiózł nas do hotelu.

Hotel „Forest Resort” to dwupokojowe schludne domki, w pokojach łóżka z moskitierą i przylegająca do pokoju „kolekcja porcelany” czyli europejska łazienka, cała w kafelkach. Zajmujemy w szóstkę jeden domek, mimo że przewidziano je na cztery osoby; dzięki temu jest to jeden z najtańszych noclegów podczas naszej podróży – 50 nepalskich rupii za osobę.

Hotelarz, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z poczciwca przeistacza się w krwiopijcę, roztacza przed nami całą gamę atrakcji czekających na nas w Royal Chitwan National Park, informując za każdym razem szczegółowo o kosztach. Jako, że mieliśmy przed sobą całe popołudnie zdecydowaliśmy się na wizytę w miejscu, gdzie trzymane są rządowe słonie. Właściciel „Forest Resortu” policzył sobie tylko za transport - łaskawca.

Byliśmy przekonani, że za środek transportu posłuży, znana już nam, radziecka terenówka. Zdziwienie nasze było wielkie, kiedy zajechał wóz drabiniasty ciągniony przez dwa byki! Jako że wszystkiego należy w życiu spróbować (prócz ciepłej wódki i tańców ludowych), a w ten sposób jeszcze nie przemierzaliśmy świata wsiedliśmy na wóz. Podróż mimo, że nie najszybsza była po byku. Jeszcze tylko przeprawa czółnem przez rzeczkę i przechadzaliśmy się między zwierzętami. Słonie znudzone, my podziwiamy przyrodę i zwierzęta (w parku Chitwan zrobiłem kilka zdjęć z których jestem rzeczywiście zadowolony), przewodnik zabawia nas rozmową. Sielanka!

Słoń indyjski różni się od afrykańskiego, między innymi, kształtem uszu, zakończeniem trąby, ilością palców u nóg; z wiekiem przybywa mu różowych plam na głowie i trąbie – takimi ciekawostkami raczył nas przewodnik i kierowca naszego byczego rydwanu, w jednej osobie.

Po powrocie do hotelu przystąpiliśmy do ustalenia planu dnia i negocjacji cen za poszczególne przyjemności z hotelarzem. Ten lichwiarz, zdzierus, pijawka i odrzyskóra targował się tak jakby było to być, albo nie być dla jego samego, żony, piętnaściorga dziatek i ogromnej ilości krewnych pozostających na jego utrzymaniu. Ostateczne koszty przedstawiają się następująco: wstęp do parku (poza dyskusją) - 500 rupii, kanoe i kilkugodzinny spacer po dżungli - 400 rupii, trzygodzinna przejażdżka słonno i podziwianie dzikich bestii - kolejne 600 rupii. Majątek!! Musieliśmy się z tym jednakże pogodzić wszak po to odwiedziliśmy Chitwan. Zakończenie negocjacji obie strony przypieczętowały wspólnie wypalonym skrętem, czyli jointem.


 Bhaktapur

 Bhaktapur



 Bhaktapur

Bhaktapur

wtorek, 25 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (5)


24.09.
Od samego początku pobytu w Nepalu kolega Darek uskarża się na zdrowie. Słabosilny jest, zaniemogło nam biedactwo. Jako, że planujemy trekking w Himalajach zdecydował kurować się w hotelowym łóżku. Tak więc kiedy on odpoczywa; ja z Tomkiem włóczymy się i podziwiamy cuda Kotliny Katmandu.

Na dobry początek poznajemy stolicę, przez cały dzień nie wypuszczam przewodnika z rąk. Dzięki temu potrafimy nazwać perełki zdobiące plac Durbar. Podczas pobytu w stolicy często siadywaliśmy na stopniach Maju Deval. Dziewięciostopniowy cokół świątyni Śiwy to bardzo popularne miejsce spotkań, tu byliśmy wielokrotnie mitygowani przez autochtonów oferujących nam sprzedaż haszyszu, treking w Himalajach, usługi przewodnickie itd.

Tuż obok wznosi się najstarsza na placu budowla, od której nazwę wzięło miasto: Kasthamandap – „drewniany dom”. Jak głosi legenda cała budowla została wykonana z jednego pnia drzewa sal, jest to najstarszy budynek na placu. Wprawdzie trudno jest jednoznacznie stwierdzić, kiedy budowla powstała, można się jedynie domyślać, że miało to miejsce w XII stuleciu. Początkowo był to gmach publiczny, w którym zbierano się w oczekiwaniu na ważniejsze uroczystości, później przekształcił się w świątynię.

Na placu znajduje się Kumali Bahal – siedziba Żywej Bogini (Kumari Devi). Na pocztówkach sprzedawanych w Nepalu często można ujrzeć dziesięcioletnią mniej więcej dziewczynkę, ubraną w bogato zdobiony strój. To jest właśnie Kumari Devi. Wybierana jest ona spośród społeczności Newarów, z osobnej kasty złotników. Kandydatka musi mieć co najmniej cztery lata, nie może wejść jeszcze w okres dojrzewania. Przechodzi ona trzydzieści dwie surowe próby. Wybrana dziewczynka wraz z rodziną przenosi się do Kumari Bahal. Podczas święta Indra Jatra przez trzy dni podróżuje po mieście wielkim świątynnym wozem; po czym udziela błogosławieństwa królowi Nepalu. Kadencja Kumari kończy się wraz z jej pierwszą miesiączką. Ponoć poślubienie kobiety, która pełniła obowiązki bóstwa przynosi nieszczęście.

Jeszcze tylko jedna budowlę z placu Durbar nazwę bez pudła - stary pałac królewski (Hanuman Dhoka), pozostałe cudeńka muszę wpierw odnaleźć i pewnie umiejscowić na planie, aby coś mądrego o nich powiedzieć. I to jest kolejny powód dla którego powinienem tam kiedyś wrócić.

Tego dnia po obiedzie odwiedziliśmy także Pashupatinathi - kompleks świątyń ciągnących się po obu stronach rzeki Bagmati. Jako że rzeka ta jest dopływem świętego Gangesu dokonuje się tu spalania zwłok. Tu w Nepalu, cały proces dzieje się na oczach ciekawskich turystów, wolno również fotografować. Mimo braku ograniczeń i wielu doskonałych okazji nie mogłem zdecydować się na uwiecznienie szczegółów; coś nie pozwalało mi na „odbieranie” zmarłym duszy.

O ile ciekawscy turyści mogą robić fotki podczas palenia zwłok nieodpłatnie, to uwiecznienie się na jednej fotografii ze świętym mężem, których ogromne ilości krążą (a właściwie gromadnie oczekują na frajerów) kosztuje. Widok przedstawiali oni zaiste niezwykły, ale chowali się za murem przed tymi, którzy tak jak my próbowali ich uwiecznić bez należnej opłaty.

25.09.
Dzień ten rozpoczynamy od śniadania w knajpce rekomendowanej przez przewodnik „Lonely Planet” (właściciel umieścił malowaną deskę z informacją o tym przed lokalem; nie mogę zweryfikować tej informacji ponieważ po raz pierwszy podróżuję z przewodnikiem „Pascala”). Po raz pierwszy, i ostatni zarazem, zamówiłem nepalską herbatę. Nim mi ją podano zdążył na niej powstać mleczny kożuch, przypominała nędzne kakao z przyprawami.

Drugie co do wielkości miasto kotliny Katmandu - Patan, zwane „miastem piękna” Lalitpur jest usytuowane zaledwie osiem kilometrów od centrum stolicy. Jak donosi kolorowy plan miasta, będący załącznikiem do biletu wstępu na plac Durbar (200 rupii), to stąd pochodzi wielka liczba utalentowanych artystów i rzemieślników. Centralny plac miasta jest wyjątkowym gąszczem świątyń, między którymi rozlokowały się kramiki oferujące wytwory rąk tutejszych mieszkańców.

Panorama miasta, którą dzień wcześniej podziwialiśmy na pocztówce zakupionej w Katmandu, dziś widnieje nam przed oczami – siedzimy w knajpce, położonej ponad placem, popijamy banana-lassi i długo sycimy wzrok. Patan pozostanie w mej pamięci za sprawą pałacu królewskiego, świątyń Kriszny, i dwunastowiecznej buddyjskiej Złotej Świątyni, gdzie po raz pierwszy ujrzałem „rasowych” mnichów.

Wysyłam kartki do Polski oraz list w niezwykłej piękności kopercie (papier z fragmentami roślin). Miałem obawy o to czy korespondencja dotrze do Polski, jako że tutejsza poczta była to wnęka w ścianie o rozmiarach metr na metr z panią w środku; ponadto przewodnik ostrzegał że częstą praktyką jest odklejanie znaczków i niszczenie listów. Moje obawy okazały się płonne, wszystko dotarło do adresatów.

W Patanie uzupełniam swą kolekcję nakryć głowy o dziarskie topi, cena niższa aniżeli w Katmandu a jakość, o ile mogę stwierdzić, doskonała.

W porze obiadowej wracamy do hotelu. Zastajemy wzorowy porządek (w hotelu za półtora dolara od osoby pokoje sprzątane są codziennie), brakuje tylko Darka, który wypuścił się na Durbar Square.

Natknęliśmy się na siebie w okolicach Maju Deval i wspólnie udaliśmy się na obiad do pobliskiej knajpki. Średnio raz dziennie jadaliśmy w restauracjach, czy to będąc w Indiach, czy to w Nepalu. Pozycje menu w obu tych krajach zasadniczo nie różniły się od siebie. W obu tych krajach najtańszym posiłkiem był dhal - sos z soczewicy wraz z przyprawami oraz ciabaty, czyli tutejsze pieczywo – placki wyrabiane z mąki i wody, wypiekane na gorącej blasze. Podróżując autobusem, podczas postojów w przydrożnych lokalach można było być pewnym tych dwóch pozycji. Obie składają się na mało wyrafinowany ale zaspakajający głód posiłek. Często zamawialiśmy spring-rolle, znane w Polsce jako sajgonki, w wersji mięsnej i wegetariańskiej, chińskie pierożki (bodaj Mo-Mo), makaron z warzywami i oczywiście ryż podawany na niezliczoną ilość sposobów. Podczas tej podróży nigdy nie miałem sensacji żołądkowych, który nie omijały mnie na Bliskim Wschodzie. Należy jednak wspomnieć że wystrzegałem się mięsa i wody ze źródeł innych aniżeli butelka zakupiona w sklepie. Ceny za posiłki nie szokowały, ale też nie jadaliśmy w renomowanych restauracjach. Jeśli do posiłku zamawialiśmy piwo jego wartość stanowiła około 50% kwoty jaką zostawialiśmy w knajpkach.

Uczciwość wymaga aby wspomnieć o kuracjach antyamebowych, które profilaktycznie co kilka dni przeprowadzaliśmy. Lekarstwem zazwyczaj była lokalna whisky. Produkty azjatyckich gorzelni zadanie swe spełniały nad podziw skutecznie – nie imały się nas choróbska, ani drobnoustroje; efektem ubocznym przedawkowania leku mógł być mały ból głowy nazajutrz.


 
 Pashupatinath Temple

 Pashupatinath Temple

 Pashupatinath Temple
 Pashupatinath Temple
 Patan

 Patan

Patan

niedziela, 23 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (4)


22.09.
Rankiem okazało się, że warunki przyjazdu jak na Indie komfortowe; jadą wyłącznie turyści, jest ich mniej aniżeli miejsc, można więc rozłożyć się na dwóch siedzeniach. Drogi w Indiach są fatalne, może trudno w to uwierzyć, ale gorsze aniżeli u nas. Dwa autobusy mijają się z trudem. Należy jeszcze dodać ogromne ilości rowerzystów, motocyklistów, rikszarzy, motorikszarzy i ... krów. Klakson to rzecz absolutnie niezbędna, używany jest on przy każdym manewrze wyprzedzania, czy też skrętu. Tego dnia jechaliśmy 9 godzin, jestem przekonany że przez więcej aniżeli połowę tego czasu dźwięk klaksonu umilał nam podróż. W przewodniku przeczytałem, że na drogach w Indiach w ciągu roku ginie 70 tys. ludzi; w USA „tylko” 43 tys. mimo faktu, że zarejestrowanych jest tam 20 razy więcej pojazdów. Po tym co ujrzały moje piękne oczy jestem w stanie w to uwierzyć.

piątek, 21 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (3)


21.09.
Rankiem dojeżdżamy do Waranasi. Po opuszczeniu dworca, nie zważając na nawoływania taksówkarzy, rikszarzy, przewodników, masażystów, fryzjerów, dealerów marihuany, kobiet w ciąży i debili, ruszamy w poszukiwaniu hoteliku „Relax” w którym rok wcześniej zatrzymali się moi koledzy. Trafiliśmy bez pudła, poprosiliśmy o schłodzenie piwa (Tyskie – piwo z polska), wzięliśmy prysznic, zakolegowaliśmy się ze współlokatorami bądź, współlokatorkami (to dwie jaszczurki, których płci nie zdołaliśmy ustalić) i ruszyliśmy w miasto.

środa, 19 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (2)


19.09
Chłonę Indie. Cały dzień włóczymy się po Bombaju. Zaczęliśmy wcześnie rano, po kilku godzinach snu. Opuściliśmy hotel „Four seasons” pozostawiając na przechowanie plecaki i zastrzegając sobie możliwość późniejszego skorzystania z internetu (pół godziny wliczone w cenę pokoju). Zamierzaliśmy przespacerować się na dworzec kolejowy Wiktoria; niestety plan, który posiadaliśmy nie obejmował naszego hoteliku i okolicy, nie potrafiliśmy się odnaleźć. Po godzinie błądzenia uliczkami Bombaju zdecydowaliśmy się na taksówkę. Wystarczyło wyściubić nos poza hotel, aby doznać okropnej indyjskiej biedy. Trudno Europejczykowi uwierzyć w jakich warunkach mogą egzystować ludzie. Przy ulicach ciągną się siedliska stworzone z folii i kartonów, służące za domostwa. Szczególnie dużo tych prowizorycznych budowli znajduje się z wzdłuż przydrożnych kanałów. 

wtorek, 18 września 2001

INDIE, NEPAL 2001 (1)


Pierwsza podróż podczas, której wysyłałem emaile! Kilka poprzednich podróży na Biski Wschód (Turcja, Syria, Jordania i Egipt) to epoka przed-cyfrowa i przed-internetowa. Pierwszy raz w Indiach i Nepalu! To było niezwykłe doświadczenie. Moje zmysły były nieustannie bombardowane odmiennymi bodźcami. Mam nadzieję, że entuzjazm i radość z tej podróży są wyczuwalne w emailach. Ja, po wielu latach, wciąż czytam je z uśmiechem na ustach (choć dziś brzmiałyby one zupełnie inaczej).

Pierwszy raz w Indiach to było niczym całowanie nieba. Indie to czysty przypadek. Mieliśmy inne zamiary, pokrzyżowane przez Bin Ladena (September 11). Wylot był opóźniony i nastąpił kilka zaledwie dni po ataku na Nowy Jork.

Zdjecia noszą ślady czasu - prezentują się, co tu dużo gadać, marnie. Są to zeskanowane slajdy i wygląda na to, że ówczesny skaner w fotolabie był kiepski, albo technik nie przyłożył się do pracy. Poniżej relacja z roku 2001.