26.09.
Darek wciąż nie wyściubia nosa z Katmandu, pomstuje na czym świat stoi, kiedy wracamy rozemocjonowani z naszych dwójkowych bliższych, bądź dalszych wypraw. Dziś damy mu powód do kolejnej porcji narzekań, jako że wizytujemy trzecie miasto w kotlinie Katmandu – Bhaktapur - miasteczko zwane też Bhadgaon „miastem wielbiących” między XIV a XVI stuleciem stolica całego kraju.
Bhaktapur, leży ponad 20 kilometrów od Katmandu, dlatego też miast motorikszy wybieramy przestronniejszą taksówkę, podróżujemy niczym burżuje (koszt 300 rupii). Aby nasycić oczy cudeńkami miasteczka musimy odżałować 10 USD, tyle bowiem kosztuje bilet na plac. Dobrzy z nas ludzie, dlatego też nie kombinując, nie szukając bocznych wejść płacimy (to niepokojący objaw, jeszcze rok, dwa lata temu przewąchałbym bym wszystkie uliczki aby uniknąć opłaty, albo się starzeję, albo zatracam cechy polskiego plecakowca). Usprawiedliwiam się, że moje 10 dolców przeznaczonych zostanie na renowację świątyń, a to cel niezwykle szczytny.
Pierwsze co rzuca nam się w oczy po przekroczeniu bramy na plac Durbar, to posągi dwóch maszkar z ogromną ilością ramion, przyozdobionych naszyjnikami z ludzkich głów. Jak informuje nas przewodnik są to straszliwy Bhairaba i równie straszliwa, a może jeszcze straszniejsza (wszak to kobieta) Ugraczandi, zwana też Durgą. Mimo koszmarnej opłaty za bilet i koszmarnych bóstw witających nas na placu, kontynuujemy nasz marsz.
Oglądamy złotą bramę (ponoć największe dzieło sztuki w kotlinie Katmandu), pałac 55 okien, wejście do świątyni Taledżu Czauk (sama świątynia dostępna tylko dla hindusów, a szkoda bo wejście niezwykłej urody), kolumnę króla Bhupatindry podziwiającego swój pałac, świątynie Watsala Durga, dzwon Taledżu, na dźwięk którego psy szczekają i wyją itd. KOSMOS!!! A był to dopiero początek. Cuda, cudeńka, osobliwości, dziwolągi, rarytasy. Pomiędzy tym wszystkim przemykały piękne Nepalki i troszkę mniej piękni, za to niezwykle oryginalni Nepalczycy.
Zgłodnieliśmy nieco, bo tylko oczy syciliśmy. Żołądków nie było nam dane niestety nasycić, bo podjęliśmy z Tomkiem decyzję o ograniczeniu wydatków, a knajpy w tym miasteczku dwa i pół raza droższe od tych w Katmandu. Nic to, zwiedzamy dalej. Cieszymy się widokiem pięciopoziomowej świątyni Nyatapola, strzeżonej przez pięć par strażników, z których następna para jest dziesięciokrotnie silniejsza od poprzedników, zerkamy na legendarnych zapaśników Dżajamela i Phattu, słonie, lwy, gryfy, aż wreszcie boginie Baghini i Singhini; podziwiamy najsłynniejsze okno Bhaktapur – okno pawia; a w sklepie muzycznym nabywamy kilka płyt z muzyką nepalską i buddyjską.
Nawet jeśli poruszaliśmy się statecznie i nie biegaliśmy między świątyniami jak dzieci, to ilość i uroda zabytków, niezwykła intensywność doznań sprawiały że żyliśmy w wielkim pędzie. I to jest powód dla którego należy poznawać świat!!
Wracamy do Katmandu, wysprzątanego hotelu i biednego Darka, który wciąż nie czuje się na siłach aby wystartować w góry. Postanowił biedaczysko wydłużyć kurację. Trudno, my mimo że żal ściskał nam serca zakupiliśmy bilety autobusowe do osady w pobliżu parku Chitwan. Następnego dnia pozostawimy kolegę i udamy się pojeździć słonno, bo obserwacja dzikich zwierząt z grzbietu słonia to jedna z atrakcji czekających na nas w Royal Chitwan National Park.
27.09.
O 6.30 wyrusza nasz autobus. Szczęśliwie wskazówki osobnika sprzedającego nam bilet były na tyle precyzyjne, że bez problemów zlokalizowaliśmy miejsce startu i nasz autobus. Jedziemy w towarzystwie turystów. To oznacza, że dotrzemy do celu szybciej – autobus dla turystów nie zatrzymuje się co chwilę i nie zabiera kolejnych pasażerów. Powodem dla którego, każdy autobus, niezależnie od zawartości, czy to lokalnej czy obcej, musi czasem zatrzymać się są wojskowe kontrole. Nie jestem pewien co jest powodem kontroli; może działająca w tym kraju komunistyczna partyzantka? Po kilku godzinach gromadka turystów powiększa się, gdzieś na górskiej drodze, z dala od jakiegokolwiek miasteczka czekało kilkoro ludzi; jak się później okazało dołączyło do nas kilku Polaków.
O 14 dotarliśmy do wsi Suraha, żyjącej z turystów odwiedzających park. Na polance nieopodal, służącej za dworzec autobusowy przywitał nas transparent (informujący o tym, że wizyta nasza zbiegła się w czasie z międzynarodowym dniem turystyki) oraz spora rzesza naganiaczy promujących lokalne hotele i wszelkie atrakcje parku.
Tuż po opuszczeniu autobusu zawarliśmy znajomość z czwórka rodaków, koszulki z napisem „politechnika opolska” i plecaki alpinusa nie pozostawiały wątpliwości co do narodowości. Stworzyliśmy więc sześcioosobową grupkę, wyłowiliśmy poczciwie wyglądającego autochtona, który rosyjskim uazem zawiózł nas do hotelu.
Hotel „Forest Resort” to dwupokojowe schludne domki, w pokojach łóżka z moskitierą i przylegająca do pokoju „kolekcja porcelany” czyli europejska łazienka, cała w kafelkach. Zajmujemy w szóstkę jeden domek, mimo że przewidziano je na cztery osoby; dzięki temu jest to jeden z najtańszych noclegów podczas naszej podróży – 50 nepalskich rupii za osobę.
Hotelarz, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z poczciwca przeistacza się w krwiopijcę, roztacza przed nami całą gamę atrakcji czekających na nas w Royal Chitwan National Park, informując za każdym razem szczegółowo o kosztach. Jako, że mieliśmy przed sobą całe popołudnie zdecydowaliśmy się na wizytę w miejscu, gdzie trzymane są rządowe słonie. Właściciel „Forest Resortu” policzył sobie tylko za transport - łaskawca.
Byliśmy przekonani, że za środek transportu posłuży, znana już nam, radziecka terenówka. Zdziwienie nasze było wielkie, kiedy zajechał wóz drabiniasty ciągniony przez dwa byki! Jako że wszystkiego należy w życiu spróbować (prócz ciepłej wódki i tańców ludowych), a w ten sposób jeszcze nie przemierzaliśmy świata wsiedliśmy na wóz. Podróż mimo, że nie najszybsza była po byku. Jeszcze tylko przeprawa czółnem przez rzeczkę i przechadzaliśmy się między zwierzętami. Słonie znudzone, my podziwiamy przyrodę i zwierzęta (w parku Chitwan zrobiłem kilka zdjęć z których jestem rzeczywiście zadowolony), przewodnik zabawia nas rozmową. Sielanka!
Słoń indyjski różni się od afrykańskiego, między innymi, kształtem uszu, zakończeniem trąby, ilością palców u nóg; z wiekiem przybywa mu różowych plam na głowie i trąbie – takimi ciekawostkami raczył nas przewodnik i kierowca naszego byczego rydwanu, w jednej osobie.
Po powrocie do hotelu przystąpiliśmy do ustalenia planu dnia i negocjacji cen za poszczególne przyjemności z hotelarzem. Ten lichwiarz, zdzierus, pijawka i odrzyskóra targował się tak jakby było to być, albo nie być dla jego samego, żony, piętnaściorga dziatek i ogromnej ilości krewnych pozostających na jego utrzymaniu. Ostateczne koszty przedstawiają się następująco: wstęp do parku (poza dyskusją) - 500 rupii, kanoe i kilkugodzinny spacer po dżungli - 400 rupii, trzygodzinna przejażdżka słonno i podziwianie dzikich bestii - kolejne 600 rupii. Majątek!! Musieliśmy się z tym jednakże pogodzić wszak po to odwiedziliśmy Chitwan. Zakończenie negocjacji obie strony przypieczętowały wspólnie wypalonym skrętem, czyli jointem.
Bhaktapur
Bhaktapur
Bhaktapur
Bhaktapur